27-07-2018, 12:35
#1
Andrew Nicholls "SCALLY"
Spowiedź chuligana klasy C
Rozdział 1.
Jeśli wiesz skąd pochodzisz
W dzisiejszych czasach nie ma nic fajniejszego niż widok kibiców gości i gospodarzy przemieszanych ze sobą.Fani obydwu drużyn, ubrani w klubowe koszulki, mijają się ze sobą spokojnie. Jedni uderzają do sklepiku nabyć oryginalne gadżety, inni z buteleczką alkopopa w łapie, zastanawiają się, który pub będzie najlepszą opcją. Wolni od wszelakich trosk i zmartwień. Nie stanowią dla nikogo zagrożenia, przeważnie pilnują swojego interesu i może z wyjątkiem Gordies (fani Newcastle United-przyp. tłum.), nikomu się nie naprzykrzają. I niech tak zostanie aż po sądny dzień.
Z drugiej strony, nic mi tak nie podnosi ciśnienia, jak śmieszna ekipka łbów, z klubiku za trzy piątki. Poubierani w tą swoją odzież kibolską, wiraszą grubo i wydaje im się, że zawsze tak było z górki.
No cóż. Nie zawsze. Dzisiaj Everton to spacerek dla przyjezdnego chuligana, lub jego klonów. Chyba, że wiemy, że przyjeżdżasz i mamy ujemne saldo we wzajemnych transakcjach. Nie ma nawet co porównywać z latami 70.i 80., kiedy to L4 (kod poczt.) obejmujący Walton, Goodison Park i County Road, był jednym z najbardziej prz.ejebanych miejsc na chuligańskim szlaku. Nie ważne było jaki wybrałeś środek transportu. Czy przyjechałeś pociągiem czy autokarem, busem czy furą, albo nawet na motorze z przyczepką, lub na chorym wielbłądzie z trzema nogami. Jedno było pewne. Czekała cię ostra jazda. Potrzebowałeś liczebnego wsparcia kolegów i mam tu na myśli konkretne liczby, bo my wystawialiśmy ekipę do 1000 głów, gdzie 1 na 10 handlował kosami. Z żadnego stadionu w tym kraju, nie wróciło tylu pochlastanych, co z Goodison. Jak przyjechałeś autobusem, parkowałeś na Priory Rd. i czekał cię 10 minutowy spacer pod stadion. Jeśli był to jakiś ważny mecz i przyjezdni obiawiali się w znacznej liczbie, parking rozciągał się aż po Pinehurst Avenue, a to mogło oznaczać kolejne 15 minut marszu. Kolejne 15 minut marszu przez piekło, jeśli nie byłeś tutaj lubiany. W latach siedemdziesiątych nie było czegoś takiego jak eskorta na stadion i z powrotem. To była wolna amerykanka. Bitwa najbardziej wysportowanych, albo raczej tych najwredniejszych i najokrutniejszych. Jeśli nie trzymaliście się kupy, jak zalani w superglue czy innej kropelce, wjeżdżaliśmy w was. Jeśli się rozdzieliliście i zaczynaliście biec.. no cóż, było po was. W tamtych czasach widywałem dorosłych mężczyzn zanoszących się płaczem, błagających lokalne psy o pomoc. Niektórym szczęśliwcom wskazywano drogę do zaparkowanych autokarów. Inni, mniej fartowni, dostawali lepca rękawiczką z grubej brązowej skóry, albo sztycha długą pałą z metalową końcówką i mieli powiedziane, żeby tu więcej nie przyjeżdżać, jak nie potrafią o siebie zadbać. Nawet psy były wredne na Evertonie.
Pociąg był najbezpieczniejszą opcją. Tak długo jak ogarniałeś gdzie masz iść, to miałeś jakieś szanse. Ale niewielu je miało. Koło fortuny lubiało się wykoleić, jeśli zostałeś rozkminiony na Lime Street (dworzec główny w Liverpoolu). Stamtąd na stadion jest godzina drogi przez niesławną Scotland Road, wizytówkę ciemnej strony miasta. Na Scotty, mogłeś zostać napadnięty i ograbiony w czerwcu, we wtorkowy poranek, mniejsza o sobotni wieczór w listopadzie, kiedy to zbiry z całego miasta, czasem okolic gorszych niż Walton, polowali tam na zabłąkanych Cockney'ów lub Manc'ów.
Samochody czy busy to też nie było najrozsądniejszym rozwiązaniem, chyba, że byłeś grubo po 50. U nas chuligańskie ostrogi zdobywało się w ten sposób, że za małolata patrolowało się okoliczne ulice wyszukując poparkowane pojazdy gości. Dla urchins, młodych scallies, było to też niezłe źródło dochodu. "Popyllnowaać?!!!" Wrzeszczeli na wysiadających z auta kibiców. Jak nie rzuciłeś paru szilingów I "Poproszę ziomuś." z miejscowym akcentem, twoja fura była zaznaczana i przechodziła do historii. Pamiętam jak kradliśmy kredę ze szkoły, a potem rysowaliśmy krzyże na plecach tych, którzy mówili podejrzanie po liverpoolsku w okolicy stadionu. Wiem, że dziesioniarze adoptowali tą technikę później, znacząc tych co trafili grubo u booka, ale my ją stosowaliśmy już w 72.
No jak dotarłeś na stadion niedraśnięty, no to miałeś farta, ale nie ma co chwalić dnia przed zachodem. Wciąż przed tobą dwie godzinki na stadionie i powrót, także pora jeszcze młoda nawet jak mecz był rozgrywany o 20.To tak, gdybyś się już czuł rozczarowany, że wracasz do domciu w jednym kawałku.
W latach siedemdziesiątych nasz stadion należał do najlepszych w kraju.Gdy w 71 ukończono Main Stand, był to pierwszy obiekt na świecie z 3poziomową trybuną.Niestety dostępna tylko dla zarobionych gnoji. My mieliśmy Park End Stand, albo Gwladys Street End w zależności od tego czy mecz był podwyższonego ryzyka. Gwladys St. End to był nasz młyn i nikt go nigdy nie zajął. W zasadzie tylko Millwall raz próbował i okazało się to dla nich bolesną pomyłką.
Był 3 lutego 1973 roku. 4.runda Pucharu Anglii, gdy owiane złą sławą F-Troops z Millwall dokonały napaści na nasz sektor. Nie trwli tam zbyt długo. "Siedmiu podźganych", Sunday Mirror donosił lakonicznie na pierwszej stronie. Wszyscy oni byli Cockneyami, włącznie z tym gostkiem co próbował uciec na murawę. Pewnie by mu się udało, gdyby nie został ściągnięty z ogrodzenia przy pomocy rzeźnickiego haka wje.banego w plery.
Ja zawsze preferowałen Park End i chodziłem tam dopóki nie wyłapałem dożywotniego bana na Goodison. Wciąż mam 4 karnety do "loży" i pozwalam ich używać chłopakom, w oczekiwaniu na uchylenie mojego bana.Mam tam karnet od 13 roku życia. Loża na Park End to był śmiech na sali. To tak jakby postawić klasztor w miejscu gdzie zwykle był burdel. Ta loża w połowie wypełniona starszymi chłopakami.Jak to mówią:Raz Parkender, to już zawsze Parkender...
ŚWIEŻO MALOWANE
Spowiedź chuligana klasy C
Rozdział 1.
Jeśli wiesz skąd pochodzisz
W dzisiejszych czasach nie ma nic fajniejszego niż widok kibiców gości i gospodarzy przemieszanych ze sobą.Fani obydwu drużyn, ubrani w klubowe koszulki, mijają się ze sobą spokojnie. Jedni uderzają do sklepiku nabyć oryginalne gadżety, inni z buteleczką alkopopa w łapie, zastanawiają się, który pub będzie najlepszą opcją. Wolni od wszelakich trosk i zmartwień. Nie stanowią dla nikogo zagrożenia, przeważnie pilnują swojego interesu i może z wyjątkiem Gordies (fani Newcastle United-przyp. tłum.), nikomu się nie naprzykrzają. I niech tak zostanie aż po sądny dzień.
Z drugiej strony, nic mi tak nie podnosi ciśnienia, jak śmieszna ekipka łbów, z klubiku za trzy piątki. Poubierani w tą swoją odzież kibolską, wiraszą grubo i wydaje im się, że zawsze tak było z górki.
No cóż. Nie zawsze. Dzisiaj Everton to spacerek dla przyjezdnego chuligana, lub jego klonów. Chyba, że wiemy, że przyjeżdżasz i mamy ujemne saldo we wzajemnych transakcjach. Nie ma nawet co porównywać z latami 70.i 80., kiedy to L4 (kod poczt.) obejmujący Walton, Goodison Park i County Road, był jednym z najbardziej prz.ejebanych miejsc na chuligańskim szlaku. Nie ważne było jaki wybrałeś środek transportu. Czy przyjechałeś pociągiem czy autokarem, busem czy furą, albo nawet na motorze z przyczepką, lub na chorym wielbłądzie z trzema nogami. Jedno było pewne. Czekała cię ostra jazda. Potrzebowałeś liczebnego wsparcia kolegów i mam tu na myśli konkretne liczby, bo my wystawialiśmy ekipę do 1000 głów, gdzie 1 na 10 handlował kosami. Z żadnego stadionu w tym kraju, nie wróciło tylu pochlastanych, co z Goodison. Jak przyjechałeś autobusem, parkowałeś na Priory Rd. i czekał cię 10 minutowy spacer pod stadion. Jeśli był to jakiś ważny mecz i przyjezdni obiawiali się w znacznej liczbie, parking rozciągał się aż po Pinehurst Avenue, a to mogło oznaczać kolejne 15 minut marszu. Kolejne 15 minut marszu przez piekło, jeśli nie byłeś tutaj lubiany. W latach siedemdziesiątych nie było czegoś takiego jak eskorta na stadion i z powrotem. To była wolna amerykanka. Bitwa najbardziej wysportowanych, albo raczej tych najwredniejszych i najokrutniejszych. Jeśli nie trzymaliście się kupy, jak zalani w superglue czy innej kropelce, wjeżdżaliśmy w was. Jeśli się rozdzieliliście i zaczynaliście biec.. no cóż, było po was. W tamtych czasach widywałem dorosłych mężczyzn zanoszących się płaczem, błagających lokalne psy o pomoc. Niektórym szczęśliwcom wskazywano drogę do zaparkowanych autokarów. Inni, mniej fartowni, dostawali lepca rękawiczką z grubej brązowej skóry, albo sztycha długą pałą z metalową końcówką i mieli powiedziane, żeby tu więcej nie przyjeżdżać, jak nie potrafią o siebie zadbać. Nawet psy były wredne na Evertonie.
Pociąg był najbezpieczniejszą opcją. Tak długo jak ogarniałeś gdzie masz iść, to miałeś jakieś szanse. Ale niewielu je miało. Koło fortuny lubiało się wykoleić, jeśli zostałeś rozkminiony na Lime Street (dworzec główny w Liverpoolu). Stamtąd na stadion jest godzina drogi przez niesławną Scotland Road, wizytówkę ciemnej strony miasta. Na Scotty, mogłeś zostać napadnięty i ograbiony w czerwcu, we wtorkowy poranek, mniejsza o sobotni wieczór w listopadzie, kiedy to zbiry z całego miasta, czasem okolic gorszych niż Walton, polowali tam na zabłąkanych Cockney'ów lub Manc'ów.
Samochody czy busy to też nie było najrozsądniejszym rozwiązaniem, chyba, że byłeś grubo po 50. U nas chuligańskie ostrogi zdobywało się w ten sposób, że za małolata patrolowało się okoliczne ulice wyszukując poparkowane pojazdy gości. Dla urchins, młodych scallies, było to też niezłe źródło dochodu. "Popyllnowaać?!!!" Wrzeszczeli na wysiadających z auta kibiców. Jak nie rzuciłeś paru szilingów I "Poproszę ziomuś." z miejscowym akcentem, twoja fura była zaznaczana i przechodziła do historii. Pamiętam jak kradliśmy kredę ze szkoły, a potem rysowaliśmy krzyże na plecach tych, którzy mówili podejrzanie po liverpoolsku w okolicy stadionu. Wiem, że dziesioniarze adoptowali tą technikę później, znacząc tych co trafili grubo u booka, ale my ją stosowaliśmy już w 72.
No jak dotarłeś na stadion niedraśnięty, no to miałeś farta, ale nie ma co chwalić dnia przed zachodem. Wciąż przed tobą dwie godzinki na stadionie i powrót, także pora jeszcze młoda nawet jak mecz był rozgrywany o 20.To tak, gdybyś się już czuł rozczarowany, że wracasz do domciu w jednym kawałku.
W latach siedemdziesiątych nasz stadion należał do najlepszych w kraju.Gdy w 71 ukończono Main Stand, był to pierwszy obiekt na świecie z 3poziomową trybuną.Niestety dostępna tylko dla zarobionych gnoji. My mieliśmy Park End Stand, albo Gwladys Street End w zależności od tego czy mecz był podwyższonego ryzyka. Gwladys St. End to był nasz młyn i nikt go nigdy nie zajął. W zasadzie tylko Millwall raz próbował i okazało się to dla nich bolesną pomyłką.
Był 3 lutego 1973 roku. 4.runda Pucharu Anglii, gdy owiane złą sławą F-Troops z Millwall dokonały napaści na nasz sektor. Nie trwli tam zbyt długo. "Siedmiu podźganych", Sunday Mirror donosił lakonicznie na pierwszej stronie. Wszyscy oni byli Cockneyami, włącznie z tym gostkiem co próbował uciec na murawę. Pewnie by mu się udało, gdyby nie został ściągnięty z ogrodzenia przy pomocy rzeźnickiego haka wje.banego w plery.
Ja zawsze preferowałen Park End i chodziłem tam dopóki nie wyłapałem dożywotniego bana na Goodison. Wciąż mam 4 karnety do "loży" i pozwalam ich używać chłopakom, w oczekiwaniu na uchylenie mojego bana.Mam tam karnet od 13 roku życia. Loża na Park End to był śmiech na sali. To tak jakby postawić klasztor w miejscu gdzie zwykle był burdel. Ta loża w połowie wypełniona starszymi chłopakami.Jak to mówią:Raz Parkender, to już zawsze Parkender...
ŚWIEŻO MALOWANE
Klęski na nich spadną, nieszczęścia liczne i nędza straszna. Pan wygubi ich plemię. Nikt karmy im nie poda, ani pragnienia nie ugasi. Jedynie ci, co do ich upadku się przyczynili i swoich się wyparli, żywota własne ratując, ci z naczelnikiem makowiec będą opijerdalać.
Akoplipsa wg. 1Pana 7:12