Odkopujemy.
Po kilku dniowym pobycie w BA wstajemy w miarę wcześnie i udajemy się na dworzec kolejowy w celu trafienia jakiegoś połączenia do odległego o 300 km Rosario.Budynek dworcowy warty zobaczenia,jedna z ładniejszych budowli jakie w trakcie pobytu tam widziałem,ale kolej to nie najmocniejsza strona Argentyńczyków,więc w miarę szybko, taryfą z kibicem Independiente za steram,i przemieściliśmy się na dworzec autobusowy sąsiadujący z argentyńskimi favelami.
Przy kasach trochę kłopotów z zakupem biletów,ale w końcu udało się obsłudze znaleźć jedynego pracownika mówiącego po angielsku.Skurczybyk,gdzieś się sprytnie ukrył,ale jak już się pojawił to spisał się na medal informując ,że za 5 minut odjeżdża do Rosario przewoźnik dysponujący autobusami klasy lux,który przed momentem wrzucił do bazy ofertę last minute na ten kurs.
Drukowanie biletów trochę trwało co wprowadziło nerwowość w nasze szeregi,ale południowiec na luzie poinformował nas,że jak nie zdąży na czas to po prostu zadzwoni do przewoźnika,żeby na nas zaczekał.
W autobusie wielkie ,aksamitne fotele,wrzuciłbym foty,ale te akurat zostały zjedzone przez wirusa ,który zainfekował mi tablet.
Zasypiamy w momencie i budzimy się dopiero na przedmieściach Rosario.Mijamy kolejne dzielnice,na przemian żółto -niebieskie i czerwono-czarne.
W autobusie trochę chłodno ,bo klima ustawiona poniżej 20 stopni,natomiast na zewnątrz spokojnie ponad 40,grubo cieplej niż w BA.Koszulka Antidoga z nadrukiem na całe plecy dała mi trochę w kość tego dnia.
Z buta udajemy się do centrum,gdzie nie możemy się odnaleźć, bo każda miejscówka ma jakąś wymuszoną,ukrytą wadę,zgodni jesteśmy co do jednego.Czas zwiedzić stadion Rosario Central,na którym śp Kazimierz Deyna nie strzelił na mistrzostwach świata najważniejszego karnego w życiu.
Kręcimy się wokół,tradycyjnie sporo grafów,widać ,że za boga wśród kibiców uchodzi Angel di Maria,ale możliwości wejścia do środka nie widzimy.Z pomocą nadchodzi ekipa małolatów urzędująca przy stadionowym basenie.W Argentynie ze względu na upały przy każdym stadionie jest basen.Kluczymy za przewodnikami po jakiś zakamarkach i wreszcie trafiamy na jakiś starszych kolesi, małolat przewija po co się tu znaleźliśmy i po chwili jesteśmy na murawie pechowej dla naszego kraju areny.
Stadion,może i niefartowny,ale przepiękny na tyle,że na pewno się jeszcze kiedyś na nim pojawię.
Kończymy zwiedzanie i udajemy się się do czerwo-czarnej dzielnicy miasta, gdzie swoją siedzibę ma klub w którym karierę zaczynał Messi,a kończył Maradona,czyli Newell's Old Boys.Tego dnia gościli Velez Sarsfield,kolejny klub z Buenos,niezwykle utytułowany,ale nie mający tylu kibiców co wielka piątka czy obydwa kluby z Rosario.Stadion NOB mieści się w miejskim parku i jest kolejnym wyjątkowo pięknym obiektem jaki dane było nam zobaczyć.Trochę taki jak nasz,bo z czterema różnymi trybunami

.
Kilka godzin przed meczem kupujemy bilety,okolica opanowana przez miejscowych socios,dużo pato,widać,że z najbogatszych warstw społecznych fani NOB nie pochodzą, niemniej wobec nas pełna kultura.
Idziemy coś zjeść,ale wszystkie lokale wokół nastawione raczej na wieczorową rozrywkę,więc kończy się na kolejnych Quilmesach podawanych w wazach wypełnionych lodem.
Taka rada, jak będziecie kiedyś chcieli pójść w Rosario na mecz to nie jedzcie nic wcześniej tylko uderzajcie na kiełbaski chorizo z grilli pod stadionem,w których prowadzenie zaangażowane są całe rodziny.Ja zdążyłem zjeść trzy sztuki,ale trzeba było się zawijać na stadion.
Pod stadionem dzicz,sporo osób próbuje się wbić na jakieś stare bilety,albo np. kalendarzyki,wiadomo w tej sztuce brylują małolaci co jakiś czas wyprowadzani przez bileterów za ucho i traktowani wychowawczym liściem.Cyrk.
Na stadionie kilkutysięczny nadkomplet,NOB to kibicowska potęga,ale dopingują słabiej niż mieszkańcy BA.
W czasie meczu stanowimy dla miejscowych atrakcję,cały czas ktoś podchodzi się przywitać,albo poczęstować tym,albo tamtym

Po jego zakończeniu otoczenie przez niemały tłum zostajemy zaproszeni na tradycyjną sjestę piłkarzy z kibicami mającą się odbyć następnego dnia na stadionie.Niestety po raz kolejny nie możemy skorzystać z zaproszenia z uwagi na odbywający się tego samego dnia mecz River Plate z meksykańskim Huracanem w ramach rozgrywek Copa Libertadores.
Następnego dnia spotykamy Meksyków na mieście po tym jak po kilku dniach bezowocnych poszukiwań udało mi zakupić kapelusz Racingu i jestem prze szczęśliwy.Zapraszają na swój sektor,ale my mając zapewnienie koleżki z Racingu,że załatwi bilety grzecznie dziękujemy.
Ten czeka na nas punktualnie w wyznaczonym miejscu,a ja chwalę się wyciągniętym z kieszeni kapeluszem.Nakrycie głowy w jednym momencie ,ze względów bezpieczeństwa,tymczasowo zmienia właściciela.Nawet nie zdążyłem zareagować kiedy coś czego szukałem przez kilka dnia zostaje przekazane do ukrycia kolejnej osobie zajmującej się sprzedażą gadżetów.Curva!Humor mam zyebany już do końca dnia,bo po meczu okazuję się ,że straganiarz zdążył spakować mandżur i odjechać z moim kapeluszem,
Wróćmy do meczu.
W drodze na trybuny przechodzimy przez trzy kontrole,ta ostateczna kończy się na sprawdzeniu odcisków palców.
Na stadionie komplet,w tym niecały tysiak z Meksyku.Kilka miesięcy później okazało się,że obydwie ekipy spotkały się ponownie.W finale.
Doping szarpany,ale były momenty,że człowieka wbijało w ziemię. Estadio Monumental,pomimo,że z bieżnią robi monumentalne wrażenie.
Późnym wieczorem dostaję wiadomość ,bądź tu i tu o tej godzinie.Jestem,punktualnie podjeżdża typ na motorze i oddaje mi kapelusz
